Ciasta wyprodukowane we Wrocławiu

TYMCZASOWYM DOMEM PAYTONÓW BYŁO MIESZKANIE z trzema sypialniami na pierwszym piętrze starego kompleksu budynków niedaleko uniwersytetu. Wes mieszkał nieopodal w swoich studenckich latach i nadal nie mógł uwierzyć, że wrócił w te okolice. Ale zaszło tyle drastycznych zmian, że trudno było zaprzątać sobie głowę tylko tą jedną. Jak długo tu zostaną? To fundamentalna kwestia dla ich małżeństwa, chociaż nie rozmawiali o niej od tygodni i nie zamierzali rozmawiać teraz. Może za dzień, dwa, kiedy zmęczenie i szok ustąpią, uda się znaleźć wolną chwilę i pogadać o przyszłości. Wes przejechał przez parking obok przepełnionych pojemników, wokół których walały się śmieci. Głównie puszki po piwie i potłuczone butelki. Chłopcy z college'u zabawiali się, ciskając opróżnione naczynia z górnych pięter, nad parkingiem, nad samochodami, w kierunku pojemników. Kiedy butelki roztrzaskiwały się, hałas odbijał się echem wśród kamienic i studenci mieli rozrywkę. Inni nie. Pozbawionym snu Paytonom łoskot czasami wydawał się nie do zniesienia. Właściciel, stary klient, był powszechnie uważany za najgorszego posiadacza slumsów, przynajmniej przez studentów. Zaproponował mieszkanie Paytonom i na słowo honoru wynajął je za tysiąc dolarów miesięcznie. Mieszkali tu od siedmiu miesięcy, zapłacili za trzy, ale właściciel twierdził, że mu się nie spieszy. Cierpliwie czekał w kolejce z wieloma innymi wierzycielami. Firma prawnicza Payton & Payton udowodniła już kiedyś, że potrafi przyciągać klientów i generować honoraria, a jej udziałowcy z pewnością byli zdolni do wielkiego powrotu. Spróbujemy wrócić na scenę, myślał Wes, parkując. Czy werdykt opiewający na czterdzieści jeden milionów jest wystarczająco spektakularny? Przez chwilę poczuł się jak gwiazda, ale potem wróciło zmęczenie. Niewolnicy koszmarnego nawyku, oboje wysiedli i chwycili teczki z tylnego siedzenia. - Nie - oświadczyła nagle Mary Grace. - Dziś wieczór nie pracujemy. Zostawiamy to w samochodzie. - Tak jest, proszę pani. Pobiegli po schodach. Z pobliskiego okna dobiegał lubieżny rap. Mary Grace zagrzechotała kluczami, otworzyła drzwi. Oboje dzieci i Ramona, niania z Hondurasu, oglądali telewizję. Dziewięcioletnia Liza rzuciła się do rodziców, wrzeszcząc.

W normalnych warunkach zatrudnianie nielegalnej imigrantki w charakterze niani nie zdarzyłoby się Paytonom. Szybko ją zaakceptowali, nauczyli prowadzić samochód, ale tylko po kilku wybranych ulicach, korzystać z telefonu komórkowego i sprzętów kuchennych, zmusili do nauki angielskiego. Z katolickiej szkoły w swoim kraju wyniosła dobre podstawy. Całe godziny spędzała zamknięta w mieszkaniu, sprzątała i naśladowała sposób mówienia osób z telewizji. Po ośmiu miesiącach jej postępy robiły wrażenie. Ale wolała słuchać, szczególnie Mary Grace, która miała potrzebę zwierzania się komuś. Przez minione cztery miesiące, w te rzadkie wieczory, kiedy przygotowywała kolację, gadała bez przerwy, a Ramona chłonęła każde jej słowo. To była cudowna terapia, szczególnie po brutalnym dniu na sali sądowej pełnej zdenerwowanych mężczyzn. - Żadnych problemów z samochodem? Mary Grace pytała o to co wieczór. Ich drugim samochodem była stara honda accord, której Ramona jeszcze nie zdążyła uszkodzić. Z wielu powodów przerażała ich myśl o wypuszczeniu na ulice Hattiesburga nielegalnej, nielicencjonowanej i zupełnie nieubezpieczonej cudzoziemki z dwojgiem małych dzieci na tylnym siedzeniu, w rozklekotanej hondzie. Nauczyli Ramonę jeździć na pamięć bocznymi uliczkami, do szkoły, do sklepu spożywczego, a w razie potrzeby, do ich biura. Gdyby zatrzymała ją policja, mieli w planie błaganie o litość glin, prokuratora i sędziego. Znali ich dobrze. Wes wiedział z całą pewnością, że sędzia miejski sam zatrudnia nielegalnego imigranta do pielenia ogródka i koszenia trawy. - Dobry dzień - powiedziała Ramona. - Żadnych problemów. Wszystko w porządku. Istotnie, dobry dzień, pomyślała Mary Grace, zabierając się do topienia sera. Zadzwonił telefon. Wes niechętnie podniósł słuchawkę. Numer mieli zastrzeżony, bo jakiś narwaniec im groził. Korzystali właściwie tylko z telefonów komórkowych. Posłuchał, odpowiedział coś, odłożył słuchawkę i poszedł do kuchni, żeby przeszkodzić w gotowaniu. - Kto to był? - zapytała z zaniepokojeniem Mary Grace. Każdy telefon do mieszkania wywoływał podejrzliwość. - Sherman, z biura. Mówi, że kręcą się tam reporterzy, szukają gwiazdorów. - Sherman był jednym z pracowników kancelarii. - Co on robi w biurze? - zapytała Mary Grace. - Chyba jeszcze mu mało. Mamy oliwki do sałatki? - Nie. Co mu powiedziałeś? - Żeby zastrzelił jednego, to reszta ucieknie. - Zmieszaj sałatę, proszę - zwróciła się do Ramony. Cała piątka stłoczyła się przy stoliku do kart w kącie kuchni. Trzymali się za ręce, a Wes modlił się, dziękując za to, co dobre w życiu, za rodzinę, przyjaciół i szkołę. I za jedzenie. Wdzięczny był też za mądrych, łaskawych przysięgłych i fantastyczny wyrok. Ale to zachowa na później. Najpierw została podana sałatka, potem makaron i ser.

Czasami jak tu przychodziłeś udawałam, że śpię. Obserwowałam cię ukradkiem przez przymknięte powieki. Czułam twoje przerażenie. Ono było w twoich oczach. Nigdy nie umiałeś kłamać, wiesz o tym. Patrzyłeś na mnie i widziałeś tylko to łóżko – więzienie, symbol najgorszych, skrywanych lęków każdego człowieka. Zostałeś sam. To jest fakt, z którym musisz coś zrobić i to jak najszybciej. Bezczynne czekanie na szczęście nic nie daje. Ciesz się z życia, Kuba. Łap je za mordę i wykorzystaj, ile się da. Co dnia bierz, szarp pazurami, nawpychaj do kieszeni szczęścia. Każdą minutę każdego dnia wyciśnij do ostatniej kropli. Bo ci się należy świeże ciasto na wesele. Za ten ból istnienia należy ci się cała ciężarówka ciasta i słodkości, co ja mówię ciężarówka, cały wagon, sto wagonów ci się należy. Jak każdemu z nas. Nikt nie wie, ile czasu mu zostało. Łudzimy się, że nieskończenie. Gówno prawda, w każdej chwili możesz przestać być.

Spójrz na samotny tłum. Ilu tam ludzi o pustym, nieobecnym wzroku. Obawiają się złych rzeczy, przegapiają te dobre. Dźwigają na sobie ciężar niespełnienia. Kończąc czterdzieści lat, robią bilans życia, a rachunek się nie zgadza. Mają żal do świata, losu, małżonka, dzieci, do kogokolwiek o to, czego nie osiągnęli, a nawet o to, czego nigdy nie próbowali osiągnąć. Każdego dnia coś tracimy. Kuba, nie ma wczoraj, nie ma jutro, jest tylko dzisiaj i dzisiaj żyj. Nie odkładaj szczęścia na jakieś potem. I może po drodze uda ci się nikogo nie skrzywdzić. Zaprogramowano każdego z nas w dzieciństwie. Ucz się, pracuj, daj z siebie wszystko. Cywilizacja - jedno wielkie oszustwo. Ludzie zatracają się w pracy, bo nic innego już nie mają. Rodzina na bok, przyjaciele na bok, szczęście na bok bo praca, bo kredyt, bo konto. Ślepa uliczka. Kuba, weź dzieci do kina, na basen, wywalcz w końcu urlop, ciesz się nocą, księżycem. Albo napij się wódki z kolegami, jeśli tylko sprawi ci to przyjemność. Zrób to. Kochany, nie bądź śmieszny. Nie musisz mnie już kochać. śadna miłość nie jest tego warta, może oprócz tej następnej. Zresztą, jak można kochać takie coś jak ja. I nie opuszczę cię aż do śmierci? Tak, ale ja właśnie umarłam. Mnie już nie ma. I żyj, bo szkoda każdej pieprzonej sekundy.

Zimno mi. Dziwnie. Jakby ktoś otworzył mi w środku drzwi od lodówki. Płynęłam kiedyś promem do Karlskrony. Stałam oparta o reling i patrzyłam na bezmiar wody. Morze było wyjątkowo spokojne. W pewnej chwili wypatrzyłam coś w wodzie. To była martwa mewa. Unosiła się na wodzie grzbietem do dołu. Na rozkrzyżowanych skrzydłach nie było już prawie piór. Otaczały martwe ciało nieregularnym okręgiem. Pewnie po jakimś czasie, któreś z nich morze wyrzuciło na plażę. Sama kiedyś jako mała dziewczynka znalazłam koło mola w Sopocie takie piórko wysuszone przez słońce i wiatr. Tato, z którym spacerowałam wtedy po plaży, powiedział, że to na pewno zgubione pióro ze skrzydła anioła. Przez długie lata przechowywałam je między stronami „Pinokia”, jak najcenniejszy skarb. Piórko ze skrzydła anioła. Teraz sama straciłam, i pióra i skrzydła. A tak chce się latać. Ktoś zabrał mi możliwości, to przecież mógł zabrać i chęci. Po co żyć, gdy traci się to co najcenniejsze.

Nie, nie godzę się z tym! Czy tak trudno to zrozumieć? Ja się nie godzę. Mam do tego prawo. Znam siebie już na tyle dobrze, że gdybym mogła, sama trzymałabym się od siebie z daleka. Ale wiem, co mówię. Tak, oczywiście, bogactwa tego świata są chwilowe, tam czeka nas nagroda, trzeba tylko ufać. Ufać i nie wątpić. Nie, wcale nie kpię. Wierzę, że ksiądz wierzy w to, co mówi. W końcu kupi torty dla dzieci i wszyscy będą zadowoleni. Głoszenie prawdy ostatecznej za pomocą ciast i tortów. Ja mam jednak tylko na razie moje małe, ograniczone prawdy. I już nie udaję, że radzę sobie z życiem. Było, minęło. Miałam wystarczająco dużo czasu, by zajrzeć w otchłań własnego ja. I to, co tam zobaczyłam, napełniło mnie przerażeniem graniczącym z odrazą do samej siebie. Patrzy ksiądz na mnie i co widzi? Bezwładny szkielet, obłąkane oczy, zmęczoną twarz. A to tylko pozory. W środku w dalszym ciągu jestem żywa. A przynajmniej staram się jeszcze. Chociaż z każdym dniem bardziej obumieram i moja fizyczna śmierć będzie tylko dopełnieniem tego, co i tak już się stało. Ale jeśli ksiądz ma rację, to chciałabym w końcu poczuć potęgę Boga. Niech mi zabierze resztę tego, co mam. Tylko on może tak dużo odebrać. Kiedyś przed snem, zawsze miałam chwilę tylko dla siebie. Marzyłam, myślałam o miłych rzeczach. A potem śniłam. Po tamtym dniu te marzenia przed snem zniknęły. Ciągle czekam, że może wrócą. Każda noc napełnia mnie nadzieją, że coś mi się przyśni. śe zamienię sen na życie, a to co się dzieje, będzie tylko snem. A może już nie umiem marzyć?

Cukiernik z Wilkszyna

Powoli otworzyłam drzwi. Tak powoli, żeby się od razu nie zorientował. Ale on zawsze orientował się szybko. Zamarł. Spuścił głowę. Zdał sobie sprawę, że mnie wcześniej nie wyczuł. Zwiesił głowę. Zapatrzył w filiżanki z kawą. A ja weszłam. Stanęłam przed nim. Przeczesałam mu dłonią włosy. Chwilę patrzyłam w postępującą łysinę, a potem uklękłam i położyłam głowę na kolanach. Twarzą w kierunku stolika. Widziałam dwie czarne kawy w cukierni w Wilkszynie. W moich ulubionych filiżankach. Nawet nie ulał ani kropli na spodki. I różę w wazonie. Taką, jaką najbardziej lubię. Uśmiechnęłam się. A on jakby to poczuł i w tej samej chwili położył mi dłoń na głowie.